Marnotrawstwo mięsa.

|
Tak na prawdę chodzi o kilka podstawowych spraw. Zamarzanie między ideologiami nie jest dobrym pomysłem, ale na ile sensowne jest łażenie w tę i z powrotem tylko po to, żeby wmawiać sobie, czy innym, że coś wiemy i zdaje nam się jesteśmy przekonani o wartości społeczeństwa? Ale nie o to dzisiaj chodzi. Chrzanić większe prawdy w obliczu bardziej przyziemnych, ludzkich spraw.
Miałem kiedyś przyjaciela. To nie będzie kolejny zbitek kolorowych i płynnych zdań pełnych wielopoziomowego bełkotu. Lata temu świat wyglądał tak, że byłem sam w pewnym otoczeniu dziwaków i degeneratów. Jakoś w gimnazjum nagle miałem kolegę. Było całkiem fajnie tworzyć dwuosobową grupę outsiderów z wyboru, nie jakichś buntowników, zwyczajnie ludzi, których nikt nie lubił, bo nie i chuj. Początki tego wszystkiego na serio sięgają strasznie daleko w prehistorię, więc nie pamiętam wiele ponad to, że pożyczał mi harypotery i różne dziwne gry, jak już miałem komputer. Przegadywaliśmy wszystkie msze święte, na które uczęszczaliśmy przed bierzmowaniem, chodziliśmy na nie potem przez kilka miesięcy po fakcie. Po co? Miesiące, potem lata, mijały na jakichś syfiastych rozmowach, pełnych śmiechu, czasem rozmawiało się o czymś jakby bardziej poważnym. Miał na siebie jakiś pomysł, uczył się programować, w pewnym momencie mocno był wciągnięty w świat punk rocka, nie wiem, czy kryła się za tym jakaś serio ideologia, czy muzyka pociągnęła go do wyrażania siebie poprzez irokeza i buntowniczą postawę. Faktem było, że kiedy przeklinał, robił to po niemiecku, a na językach w szkole czasem mylił hiszpański z francuskim.
W ogóle, liceum to inna para kaloszy, wtedy było jakby zabawniej. Kiedy umarł mój tata, był strasznie zmieszany, bo jego mama kazała mu iść na pogrzeb, a on wyraźnie nie chciał. Powiedziałem mu, że nie jest tam koniecznie potrzebny, jeśli nie chce, niech to pieprzy i nie przychodzi. To w sumie kiepska impreza, nie? Wyglądało na to, że wszystko będzie fajnie, włamywaliśmy się na szkolny strych, dewastując kolejne kłódki, zabezpieczenia i zamki, łaziliśmy po zakurzonym poddaszu dla samego chodzenia, odkryliśmy tam nawet super-sekretną klatkę schodową. Wagarowaliśmy razem, nieraz w ogóle nie opuszczając szkoły, siedząc na schodach przed salą, gdzie całą reszta klasy omawiała trendy Kochanowskiego.
Jak byliśmy w trzeciej klasie poznaliśmy nową koleżankę, której oddaliśmy prawie za darmo jakieś tam książki w zamian za jakiś spacer. To nie był mój pomysł, jak z resztą większość tych, które realizowaliśmy we dwójkę. Ale było zabawnie, chcieliśmy wejść na wieżę ratuszową, ale klops, wpuszczali tylko co najmniej 10-cioosobowe grupy z przewodnikiem. Syf. Tak czy siak. Strasznie się do siebie ta dwójka jakoś zbliżała i chuj wie kiedy zostali parą. Nie będę całego procesu degrengolady tego związku omawiać, bo nie o to chodzi. Ale skończyło się na tym, że spędzałem godziny po szkole z nim w roli, w której sam nie do końca siebie tam rozumiałem. Nie traktował mnie w tamtym okresie już jako kumpla, tylko jak ostatnią ostoję normalności, był wrakiem człowieka a w moim bełkocie odnajdywał chwilę spokoju i zdawało się, że nawet rozumie, co mówię. Prowadziłem jakieś monologiczne traktaty o życiu, zależnościach i relacjach międzyludzkich na przykładach zaczerpniętych z natury, to było zabawne, ale w pewnym sensie dobre, szkoda, że nikt tego nie nagrał. Chodziłem z nim do jej domu w roli przyzwoitki i mediatora, czy coś, żeby się nie pozabijali. I chociaż wiedziałem, że ona ma rację, stałem gdzieś bardziej koło niego, bo był wtedy jakby głupi. Popełniał wiele błędów jeden za drugim, mając nadzieję, że ktoś mu w tym wszystkim pomoże. Aż w końcu sobie odpuścił. Ale dalej było syfiaście, może mniej, ale wciąż nad jego głową gdzieś wisiały deszczowe chmury. I tak trzecia klasa dobiegała końca, a my byliśmy zagrożeni z kilku przedmiotów. Nie wiem jak, ale się wybronił. Mnie po wakacjach (od kwietnia do września - kto nie chce takich wakacji?) czekała powtórka z rozrywki. On wyjechał w lecie do ojca do Anglii. Coś pisał o pracy, o złym traktowaniu i o tym, że chciałby, żebym jako przyjaciel nie rozmawiał z jego byłą dziewczyną. W tym tak zwanym międzyczasie gdzieś się na mnie za coś obraził, potem koło października pisał, że jest mi wdzięczny za "przyjacielską wierność" ale koniec końców podczas naszych dwóch ostatnich rozmów, naturalnie przez internet, był na mnie strasznie zbulwersowany, do tej pory nie wiem o co chodziło. Kiedy to było? W 2007? Jakoś tak.
Od tego czasu zastanawiam się czasem co robi, gdzie jest. Kim jest. I czy pamięta tą kukłę Kościuszki z poddasza w liceum?

Jak miał na imię?

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

pisanie dla samego pisania.

ezeriasz pisze...

No, w zasadzie. Po to się pisze, nie? Dla pisania. Wiem, że technicznie i stylistycznie wiocha w porównaniu ze starszymi tekstami, ale nie o to w tym wszystkim chodzi.

Ind pisze...

No, ogólnie rzecz biorąc, to po to są blogi, abstrahując do pierwszego komentarza ;p
Co do tekstu. Fajnie jest mieć kogoś, kto Cię rozumie. Szkoda tylko, że w pewnym okresie życia okazuje się, że odległość robi swoje i gdzieś tam, hen daleko, zatraca się osiągnięte porozumienie. Nie próbowałeś kiedyś nawiązać rozmowy? Wiesz, coś w stylu "hej, co tam", "co słychać". Takie banały. Możesz taż, jak moi znajomi z gimnazjum (wieki temu, wiem... Pamiętam wszystkich, ale za to żadnego z nich zbytnio nie lubiłam... ale ciii), przejść od "hej" od razu do "czy możesz coś dla mnie zrobić". Druga formułka jest nieco niegrzeczna, ale jakiś odzew powinien być.
Jesteś pewny, że nie pamiętasz imienia? Mimo wszystko przyjaciół się zapamiętuje. Zwłaszcza tych, którzy pomagają ci przejść przez trudny okres ;)

Prześlij komentarz