Waking Life

|
Cała ta władza nad kreowaniem świata. Śnienie świadome jest super. Omija mnie to. Moje sny są mi narzucane. Obrazy, których nie chcę widzieć, uczucia, których nie chcę doświadczać.
Akustyczny koncert Nirvany. Cobain nie gra na gitarze, tylko trzyma ją na kolanach gryfem do góry i śpiewa - zmieniając melodię i tempo "Come as you are" na bardziej radosne - z głupkowatym, takim totalnie szczerym uśmiechem na ustach, gdyby był małym dzieciakiem, które nie dość, że naćpane, to jeszcze czymś skrajnie rozbawione.
Potem ta jego gitara zamienia się w wiolonczelę, na której gra solówkę, niczym na gitarze basowej. Wtedy to  moje ręce wyłaniają się zza obiektywu i zaczynają grać. Robi się ciemno. Widzę tylko jakieś niewyraźne cienie. Coś tam jest, ale ja nie wiem co. Nic dobrego. Nikt już nie śpiewa. Słychać tylko płacz przerażonego mężczyzny i zmęczone, pozbawione nadziei wołanie o ratunek. Ale ja wiem, że to on.
Budzę się totalnie zjebany, załamany i spanikowany.
Dzień był do dupy.

Idę spacerowym, spokojnym - czy wycieńczonym krokiem, wokół mnie na papierowy świat pada zimny, nienawidzący deszcz, pełen toksycznych szczyn ludzi gorszego gatunku. Zaczepia mnie pijany stoczniowiec. Chce szluga. Zaszczycam go spojrzeniem i idę dalej, śpiewając, pełen przekonania, że zawadzam sam sobie, że jestem swoją największą przeszkodą na drodze do jakiegoś zadowolenia, ulotnej chociaż satysfakcji ze zrobienia czegoś nie znaczącego zupełnie nic.
Moknę i zaczynam śmierdzieć, a deszcz miał przecież oczyszczać ze zła, być błogosławieństwem, kurwa. Idę i szukam drogi do życia, do światła, do celu. Jestem bliżej, niż wczoraj. Dochodzę do wniosku. Otwieram drzwi złotym, zaśniedziałym kluczem. Wchodzę do ciepłego, suchego, przytulnego więzienia.
Błagam o mikroangiopatyczną repolaryzację chromosomów.