Delirium

|
W brzuchu rośnie mi wielki bąbel szatana, jakby kosmici zapłodnili mnie zeszłej nocy, z której tak mało pamiętam, ale miałem przecież takie dziwaczne sny. Nadyma się i rozciąga skórę do granic niemożliwości, wyglądam jak pieprzona lalka z sex shopu, którą ktoś za mocno napompował. Cały się trzęsę, nie mogę prosto usiedzieć, oczy nie mogą się skupić, wzrok błądzi, jakbym miał oczy kameleona i zaczynam widzieć wszystko podwójnie, jak w tych nowych telewizorach 3D, tylko w chwili, kiedy zgubi się okulary. Wszystko śmierdzi poczwórnie, czekolada wywołuje obrzydzenie, wiem, że nic więcej nie zmieszczę do żołądka. Dostaję herbatę miętową, ma pomóc. Beknę, niekulturalnie i głośno i już będzie dobrze, tylko ją wypić, trzymaj się Darku, to nie jest trudne - pierwsze dwa łyki malutkie, jakbym pił z łyżeczki. Wiem, że jeśli mi nie przejdzie, rano nie będę w stanie zadzwonić do pracy, że nie przyjdę. Siedzę chwilę i staram się odwrócić swoją uwagę od tragicznego stanu, w jakim się znajduję. Rozmawiam z córką, udaję, że mi wesoło, ale nie mogę się ruszyć, więc tylko mówię cicho, może spokojnie. Czuję, jak drżą mi zęby.
"Może jakbym się zerzygał, byłoby mi lepiej?"
Pociągam duży łyk mięty, czuję jej obrzydliwy, słodki smak w ustach, jej ciepło w gardle, w żołądku. Wzdryga mnie, jak po zjedzeniu cytryny, zwijam się w kłębek, zrywam na nogi i nagle jestem w łazience na kolanach, w ostatniej chwili otwieram klapę kibla, wyobrażając sobie, jakby to było dostać rykoszetem własnych wymiocn, gdybym nie zdążył na czas, pewnie całkiem ciepło, tylko śmierdząco. Oglądam wodospad beżowej brei, w której wypatruję kawałki mięsa i bułki, jakieś resztki sałaty, wszystko nadtrawione, polane sosem z kwasu żołądkowego, mniam. Za epicki podkład robią moje charknięcia, chrząknięcia i jęki, to wszystko boli i duzi, nie mogę oddychać, bo właśnie czuję, jak sam żołądek podchodzi mi do gardła, wyrzygałem wszystko na trzy podejścia, ale ktoś stwierdził, że nie wystarczy i wymiotuję teraz samym powietrzem, gazem azotowym, który śmierdzi, jak zgniłe jajko. Ostatnimi siłami sięgam po kubek stojący na zlewie, nalewam wody i płuczę usta raz, drugi, piąty. Opadam na podłogę, opieram się o ścianę i chyba umieram. Nie trzęsę się już, widzę to, ale czuję, jak drgają mi wszystkie mięśnie w kończynach, tylko głowa jest spokojna, choć ciężka. Siedzę tak nie wiem, jak długo, aż czuję, że mogę się ruszyć. Wstaję, patrzę w lustro i widzę najpierw swoje przekrwione oczy a następnie twarz białą jak kartka papieru. W ustach wciąż czuję smak zgnilizny a spojrzenie mam puste, tak straszne, jakbym umarł.
A może tak jest?

Skoro i tak fszyscy uważają mnie za wciągającego marihuanę nosem szatanistę

|
Subkultury są do kitu.
Nawet - albo PRZEDE WSZYSTKIM te, które głoszą WOLNOŚĆ jako jeden z fundamentów szczęścia, życia i w ogóle. Subkultura jest określona pewnymi normami - ubioru, zachowania, muzyki, cokolwiek. Mówi nam jacy powinniśmy być, żeby się do niej móc zapisać. Narzuca nam swoją etykietę, swój stereotyp członka subkultury. Ograniczając w ten sposób naszą wolność wyrazu personalnego, twórczego, cokolwiek. Dlatego nie powinno się starać zaszufladkować siebie w jakiejkolwiek subkulturze, jeśli chcemy być wolnymi ludźmi. No okei, chyba, że poczucie bycia kochanym, potrzebnym (choćby fałszywe), poczucie przynależności cenimy wyżej od naszej wolności duchowej - naszej GODNOŚCI, o którą każdy chyba powinien zabiegać. Ale ja się nie znam, jestem tylko  małym, głupim szatano-punko-hipo-krytą. I dresem. Metalem. Skinem. Disco-boyem. Oiem. Wiksiarzem. Narkomanem.
Pozdrawiam z więzienia. 
EZER.

Waking Life

|
Cała ta władza nad kreowaniem świata. Śnienie świadome jest super. Omija mnie to. Moje sny są mi narzucane. Obrazy, których nie chcę widzieć, uczucia, których nie chcę doświadczać.
Akustyczny koncert Nirvany. Cobain nie gra na gitarze, tylko trzyma ją na kolanach gryfem do góry i śpiewa - zmieniając melodię i tempo "Come as you are" na bardziej radosne - z głupkowatym, takim totalnie szczerym uśmiechem na ustach, gdyby był małym dzieciakiem, które nie dość, że naćpane, to jeszcze czymś skrajnie rozbawione.
Potem ta jego gitara zamienia się w wiolonczelę, na której gra solówkę, niczym na gitarze basowej. Wtedy to  moje ręce wyłaniają się zza obiektywu i zaczynają grać. Robi się ciemno. Widzę tylko jakieś niewyraźne cienie. Coś tam jest, ale ja nie wiem co. Nic dobrego. Nikt już nie śpiewa. Słychać tylko płacz przerażonego mężczyzny i zmęczone, pozbawione nadziei wołanie o ratunek. Ale ja wiem, że to on.
Budzę się totalnie zjebany, załamany i spanikowany.
Dzień był do dupy.

Idę spacerowym, spokojnym - czy wycieńczonym krokiem, wokół mnie na papierowy świat pada zimny, nienawidzący deszcz, pełen toksycznych szczyn ludzi gorszego gatunku. Zaczepia mnie pijany stoczniowiec. Chce szluga. Zaszczycam go spojrzeniem i idę dalej, śpiewając, pełen przekonania, że zawadzam sam sobie, że jestem swoją największą przeszkodą na drodze do jakiegoś zadowolenia, ulotnej chociaż satysfakcji ze zrobienia czegoś nie znaczącego zupełnie nic.
Moknę i zaczynam śmierdzieć, a deszcz miał przecież oczyszczać ze zła, być błogosławieństwem, kurwa. Idę i szukam drogi do życia, do światła, do celu. Jestem bliżej, niż wczoraj. Dochodzę do wniosku. Otwieram drzwi złotym, zaśniedziałym kluczem. Wchodzę do ciepłego, suchego, przytulnego więzienia.
Błagam o mikroangiopatyczną repolaryzację chromosomów.

hipochondryk

|
Nie wiem, czy to ja potrzebuję życia tak na prawdę, czy to ono mnie potrzebuje.
Mam dwa życia. Nie wiem, które jest prawdziwe (bo ważne są oba) - to, na którym mi zależy, czy to, które jest moim nałogiem. Brnę w uzależnieniu tak długo, że nie mogę z tego wybrnąć, nawet gdybym chciał, a mimo tego, że tracę przez nałóg wiele z życia tego, na którym mi zależy, nie potrafię zrezygnować z życia, którego potrzebuję.
Zakładam, że skoro niszczy, nie jest dobre, chociaż sam nie umiem go odbierać jako coś negatywnego, stąd moja nieumiejętność w zniechęceniu się do niego. Czuję się jak autystyczny debil, który nie wie, że siedzenie na igłach nie tylko barwi ubrania na czerwono, ale też rani. Totalnie to wszystko popieprzone.
Jestem hedonistą, cholernym nałogowcem przyjemności, z której nie umiem zrezygnować, jeśli nie jestem pod presją. To jakby mnie przywiązali skórzanymi pasami do łóżka, jak w psychiatryku i szprycowali mnie metadonem, żebym nie robił tego, co chcę, tylko to, co trzeba, co oni chcą.
valium, valium, valium, valium.
skrobia.
dajcie mi coś na otępienie.
Chcę zaznać radości.

Krzesło wszelkiego zła

|
Dehumanizuję się. 
Przestaję myśleć jak człowiek. Zaczynam powoli, niekonkretnie, ociężale - niechętnie. Bo myślenie powoduje dochodzenie do wniosku, a ono z kolei tworzy poczucie odpowiedzialności za podjęte decyzje. A jeśli przecież coś się postanowi błędnie, można dostać po głowie. Nie lubię guzów, mam ich już dosyć. Guzy mózgu, złośliwe guzy serca, brzucha i kolan, Dość. 
Przemoc jest zła, przeraża mnie.
Poszedłbym na koncert organów. Scena, kameralna w jakimś śmierdzącym klubie, pełnym pijanych ignorantów, nienawidzących sztuki. Na tej brudnej scenie koncert organów. Żołądek na perkusji, na gitarach serce i trzustka, kontrabas opanowany przez płuco lewe i dwunastnica grająca na saksofonie. Może wątroba jeszcze na fortepianie napieprzać. Koncert iście zacny. Jakiś jazz łamany folkiem. Po koncercie wszyscy wychodzą zniesmaczeni, a panna w żółtym kapeluszu rzuca przez ramię ostatnie spojrzenie w stronę klubu. Na te odrapane drzwi w kolorze akwamaryny i martwy od lat neon "MOSZNA". Koncert organiczny w mosznie. Total

Chory jestem - nie mam mózgu. Zaatakowany przez potwory z kosmosu, gnieżdżące się w mojej głowie, żywiące się resztkami szarej masy, rosnące w siłę chujostwa, panosząc się coraz bardziej. To nie ja patrzę. To nie ja otwieram usta, nie ja obracam głowę. Nie ja mówię.
I nie ja piszę.

Leci mi nosem. Woda z rozpuszczonym przezeń mózgiem spływa mi aż na brodę, brudzi koszulę, zasmradza. Syfilis.
Jestem trochę bardziej wrażliwy na bodźce. Albo ogłupiały, czyli wręcz odwrotnie. Reaguję na to, co nie istnieje, śmieję się z nieopowiedzianych dowcipów, mówię do ludzi siedzących w innym pomieszczeniu. W nocy razi mnie słońce, a za dnia używam latarki. Konsternacja. Konfundus.

A na zgliszczach i ruinie naszych metropolii wyrosną tętniące życiem dżungle, pełne ptactwa, które wydziobie nam oczy, złoży jaja w oczodołach i będzie zdobywać planetę Ziemię.

Nie mogę oddychać, duszę się. Nie mam nosa. Z gorączki i braku tlenu majaczę. Pogłębia się moje widzenie czwartego wymiaru. Paranormalnie, nie teoretycznie, jak w geometrii fizycznej, a realnie, jak w sklepie z zabawkami. Trawa ma smak, niebo ma masę, woda pachnie. Wszystko jest inne. Piękniejsze, choć trudniejsze w odbiorze.

Architektura staje się ciekawa, a tęsknota jeszcze bardziej dotkliwa.
Magia spotkań, powrotów, miłości

EMPATIA W CHOROBIE.

DIYMF

|
Potrzeba ruchu. Jakiejś mobilizacji. Stęchłe powietrze współczesnej sztuki zaczyna coraz bardziej śmierdzieć kimś gównem wtórności. Wszystko już było.
Potrzeba nam, twórcom NOWEJ FALI, która z siłą tsunami zmiecie obecne tu i teraz status_quo. Prawdziwa sztuka w tych czasach jest trudna bo wciąż opiera się na tych samych zasadach, co wiele lat temu. Trudno stworzyć coś, czego nie było.
Potrzeba na nowo zdefiniować sztukę. Jej cel. I opracować nowe narzędzia do tworzenia. Wymaga to od nas zmiany sposobu myślenia.
Potrzeba odrodzenia - nowego renesansu, który skreśli to, co było, zapomni o tym, spowoduje, że twórcy popadną w sklerotyczny sen. ZMUSI ich (nas) do stworzenia nowych schematów myślenia. Potrzeba zatem profanacji. Herezji. Musimy zrozumieć, że nasz tok myślowy (odbierania sztuki) jest z gruntu zły. Musimy doprowadzić do wyparcia tego całego pięknego gówna ze świadomości.
Potrzeba rewolucji. Pierwszy krok to zrozumieć, że sztuki NIE WOLNO tworzyć dla pieniędzy. Komercja to zło. Człowiek, który zrozumiał błąd w systemie, strzela sobie w łeb. Sztuka ma nieść ze sobą ideę. Zła jest komercja, zła jest sztuka dla sztuki. Pierwsze - to rzemiosło i dewastacja intelektualna, drugie - trollowanie, śmiecenie. 
(ZAKAZ ZAŚMIECANIA POD GROŹBĄ WYJEBANIA W KOSMOS)
Potrzeba pomocy. Sam tego nie potrafię zrobić. Jestem za głupi, może zbyt płytki, by samodzielnie zacząć rewolucję.
Potrzeba jest matką wynalazków.
Ulecz się. Ulecz mnie. Ulecz sztukę.
Spal stagnację na stosie z książek i płyt młodej Polski.
Cokolwiek. Zrób.

"Oto nasze lekarstwo, nowy cudowny lek:
Najpierw pierdolnij się w łeb, najpierw pierdolnij się w łeb!"

baguwix

|
Myśli zawsze smakują lepiej w oryginale, niż spisane chwilę później. Trzeba wymyślić urządzenie notujące bezpośrednio z myśli, niewymagające pisania.Taki mózgowy dyktafon. To byłoby coś. Żadna myśl by nie uciekła i wyglądałaby dokładnie tak, jak chcemy. Szał.
W ogóle, zazdrość mnie zżera. Nienawidzę, kiedy coś dzieje się bez mojego udziału. Nie lubię zazdrościć ludziom czegokolwiek - tego, że mają coś ekstra, że robią coś ciekawego, że znają kogoś interesującego, że (...) bla bla bla. To uczucie wywołuje mojego raka mózgu. Nie chodzi o  to, że odnajduję swoje zaburzenia osobowości, sęk w tym, jak dziwnie odbieram niektóre rzeczy. Problemem jest to, że niszczy mnie (męczy, szlag) takie podejście do świata, ale ono jest samoistne. Człowiek dąży do autodestrukcji, odkąd pojawił się na Ziemi. Popęd śmierci jest naturalny.
Pustka. Nie wiem, jak powinna się takowa zachowywać, ale moja pustka w głowie pęcznieje i jest coraz większa. Myśli starają się wypełnić ją całą, rozpraszają się - są coraz bardziej rozwodnione. Potrzebuję myślowego tętniaka, który eksploduje, tworząc antymaterię w mojej głowie. O tak, antymateria mnie uleczy. Tak powinno być, jak sądzę. Będzie zabawnie.

lxgiwyl
roundloop
lollipop
override
blaaaaaa

abogungwyl

|
Przemęczenie sięga zenitu i nawet malująca się na horyzoncie fatamorgana kilkudniowego wypoczynku nie tworzy wcale pozytywnej aury. Tak czasem myślę, myślę i w sumie wychodzi na to, że nie piszę dla siebie. Przynajmniej nie zawsze. Czasem piszę na pokaz, żeby ktoś to czytał i podziwiał moje słowotoki myślowe, patrzał na moje literufki i bł ędy ortograficzne.Czasem piszę, bo się tego ode mnie wymaga. Ale to dobrze. Tylko fakt, brakuje tej lufy przy skroni, która nauczyłaby mnie pokornej regularności w działaniu, żebym pisał więcej i częściej i dłużej. I po pewnym czasie - naturalnie, że tak - lepiej. Bo o to mi chodzi - doskonalenie warsztatu, nadrobienie kilku lat zaległości; żeby nie zapomnieć, jak się pisze. Bo czasem myślę, że już tego nie umiem. I nie wiem nawet, czy 3/4 strony tekstu nie zawierającego dialogów i żadnej głębokiej akcji napisane w jakieś 30 minut to wynik, z którego powinienem być dumny. Mimo to jestem. Napisałem. Mam jakiś koncept.
Najgorsze, że mam kilka pomysłów. Na kilka rzeczy. A to, jak mówiłem nie pozwala się skupić. Zapisać wszystkie, schować głęboko i zapomnieć, takie chyba będzie dobre wyjście z sytuacji tej. 
Zanim zbiorę się na paranoję i psychodelę sprzed roku, minie chwila. Piszę, żeby pisać.
Żeby wszyscy wiedzieli, że chcę to robić dalej.
"Będę."
O szatanach za kilka dni. Po łikendzie. Całkiem na poważnie, bo czasem trzeba. A teraz na pocieszenie, obrazek.





SKRTY I.N.T.E.L.E.K.T.U.A.L.N.E.

|
"TO DO" LISTA:

Kiczowate murale dzeciaków, którym wydaje się, że są bardziej super-ekstra dzięki swojej sztuce.

Szatan cię kocha, skurwysynu.

Popkulturowa pizza.

Fraktal Fantazy - Advert Children

Jednookie dzieci zmutowanych rozwielitków wychodowane na bibułce.

Męski gen Y2.


Przyjmijmy, że istnieje bóg. Dwóch. Trzech. Pytam - co z tego?


Zapraszamy na dniach.